Wyjeżdzamy z Sant Elm. Czuć zmęczenie. Drałujemy pod górę z której przed chwilą zjechaliśmy. Marta co chwilę pyta czy jeszcze daleko. Mijamy jakies znaki zakazu. Wszystko jest po niemiecku... Troch śmieszne: "Kein Feuer machen - kaltes essen mitnehmen". No cóż, Niemieckiemu turyscie trzeba dać wyraźnie do zrozumienia, że ogień dotyczy pichcenia.
Do dużym wysiłku jedziemy znowu z górki i dojeżdzamy do portu. Tam robimy rundkę wzdłuż nabrzeża i postanawiamy wdrapać się na punkt widokowy opisany w przewodniku jako TODO "...". Na drogowskazie piszą ze tylko 2km - wiec jedziemy. Po chwili droga robi się bardzo stroma. W pewnym momencie nie jesteśmy w stanie jechać pod górę. Wzsiadamy i w pocie czoła pchamy rowery pod górę. Marta mnie wyklina, że zachciało mi się widoków. Co chwilę pcham swój rower a potem pomagam Marcie. W mękach docieramy na szczyt urwiska z latarnią, a tu klops. Teren zamknięty. Do okoła domostwa gęsto usytuowane, że nie da się nic zobaczyć, a sama latarnia ogrodzona tak, że nici w widoku. ale lipa. Wkurzeni wracamy w dół. Po drodze znajdujemy jakiś ładne widoczki, ale to i tak nie to czego się spodziwalismy...
Dalej droga jest już lajtowa. Po drodzę focę piekną lazurową zatokę z jednym katamaranem, temat na zdjęcie bajeczny. Generalnie widoczków pstrykam multum, jest w czym wybierać. Kolory żywe, widoki zabójcze...
Do Peguery wracamy po 18, zjadamy figi, pijemy wode i czekamy na kolacje w hotelu.
Jutro robimy odpoczynek, a w poniedziałek bierzemy motocykl. Mam już upatrzonego pewnego bzyka...